KAWA, KAWUSIA …


Większość z nas nie wyobraża sobie dnia bez filiżanki kawy. Pijemy ją o różnych porach, w różnej postaci. Od Espresso, przez Cappucino, Latte aż po Americano. Zawarta w niej kofeina pobudza nasz organizm do działania. Najlepiej jest ją wypić pomiędzy 9.30 a 11.30 kiedy to w naszym organizmie dochodzi do wahań stężenia  kortyzolu  – zwanego również hormonem stresu. Już po 20 – 30 minutach wypicia filiżanki kawy , kofeina rozpoczyna działanie.

A jak z tą kawą jest w podróży? Teoretycznie jest wszędzie, od lotniska, po restauracje aż po przyuliczne bary, w każdym zakątku świata. Ale były miejsca w moich wędrówkach gdzie napój ten szczególnie zapisał się w mojej pamięci.

Pierwszy raz zwróciłam uwagę na kawę we Francji i to wcale nie z powodu walorów smakowych. Cała historia rozegrała się po całodziennym zwiedzaniu stolicy tego państwa, kiedy to pod koniec dnia trafiłam na wzgórze Montmartre – najbardziej malowniczą część Paryża z bazyliką  Sacré-Cœur – Bazyliką Świętego Serca. Po zwiedzeniu obiektu udałam się na Place du Tertre – dzielnicę artystów.  To dawny plac komunalny leżący w samym sercu Montmartre, tętniący życiem,  pełen  sklepików, straganów, stanowisk malarzy, kawiarni… To właśnie tutaj można poczuć klimat francuskiej bohemy.

Graficy, malarze, karykaturzyści, wszelkiego rodzaju artyści ( często w słynnych francuskich beretach)  rozstawiają swoje sztalugi przy ulicznych kafejkach. Część w skupieniu wykonuje swoją pracę, inni proponują turystom swoje usługi. W tym tłumie dostrzegam też kataryniarkę z typową francuską chustą –  gawroszką .  Postanowiłam wiec przysiąść przy malutkim stoliczku, posłuchać przepięknych francuskich pieśni, śpiewanych ze słynnym dźwięcznym „r” a`la Edith Piaf. Grzechem było nie napić się kawy. Zamówiłam piękną francuszczyzną dwie kawy z mlekiem ( wcześniej kolega nauczyć mnie tego sformułowania i do dnia dzisiejszego potrafię zamówić po francusku tylko to ). Sycąc się kawą, chłonąc muzykę i obserwując prace artystów poczułam się, że jestem we Francji. Takiej jaką sobie wyczytałam i wymarzyłam. Rozanielona poprosiłam o rachunek. I niestety przyszedł … 30 euro za dwie kawy!! Jak dla mnie sporo, ale cóż za francuski szyk trzeba było ponieść konsekwencje. Z perspektywy czasu nie żałuję. Bo poczułam się dzięki niej jak 100 % Francuzka.

Od przygody we Francji ostrożniej już podchodzę do tematu kawy. Wielkim jej smakoszem ani znawcą nie jestem. Po prostu w ciągu dnia lubię się jej napić. Gorzej jest kiedy nie mogę jej dostać… Tak właśnie było w Grecji. Miejscowość typowo turystyczna,  nad Morzem Egejskim – idealne miejsce na odpoczynek po zwiedzaniu. Pada więc hasło – idziemy na kawę, najlepiej espresso, które obudzi rozleniwionych turystów do życia. Obeszliśmy całą miejscowość a ciemnego napoju ani widu ani słychu … Wszędzie oczywiście ICE COFFIE TAKEAWAY – w plastikowych dużych kubkach, takie w sam raz na plażę. O innej kawie można tylko pomarzyć ! Organizm oczywiście, wbrew wszystkiemu, domaga się jej w tej chwili! natychmiast ! już! Irytacja wzrosła we wszystkich bo w mózgach zakodowała się informacja- zaraz dostaniesz kawę. Niestety trzeba było obejść się smakiem, wrócić do hotelu i zadowolić się zwykłą, rodzimą kawą rozpuszczalną … ehh …

Od przygody z małą czarną w Grecji, temat kawy jest przeze mnie i moich współtowarzyszy podróży traktowany z większym dystansem. Nie nastawiamy się , nie kodujemy w głowie chęci, po prostu jest – to kupujemy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy to w trakcie podróży po Indiach, w miejscowości Khajuraho dostrzegamy reklamę „kawiarni” – WIFI FREE, ESPRESSO. Sama miejscowość jest dość otwarta pod względem kulturowo – społecznym na co zapewne ma  wpływ, wpisany na listę UNESCO, specyficzny kompleks świątyń o dość śmiałej tematyce. To w tej miejscowości można swobodnie chodzić w krótkich spodenkach i bluzkach na ramiączkach. W pozostałej części Indii raczej należy być zachowawczym w ubiorze. A tu pełna swoboda i światowe życie. Z uśmiechem na twarzy postanowiłyśmy zajrzeć do przybytku kawowej rozkoszy.

Lokal mieścił się na dachu piętrowego budyneczku. Obskurny wygląd, materiał na stolikach, w okolicy brudno. No, ale jest espresso. Zamówiłyśmy i dostałyśmy… Espresso?? Nie wiemy co to było, ale przynajmniej pisownia nazwy się zgadzała !! Z wielkim śmiechem raczyłyśmy się trunkiem, niekoniecznie dopijając go do końca. Ale żeby nie było – w Indiach piłam espresso. 

 

Jednak najlepszą kawę, jak do tej pory, piłam w Turcji. Po wieczornym spacerze wzdłuż straganików Didim, moją uwagę przykuł Turek stojący nad wielkim, żeliwnym grillem, gdzie na rozżarzonych węgielkach stały małe tygielki z wodą. Po jej zagotowaniu wrzucał do niej świeżo zmielona kawę i unosił tygielek tak by zawartość się zagotowała ale nie wykipiała. Zaciekawiona smakiem tak przyrządzonej kawy postanowiłam jej spróbować .

Po chwili otrzymałam mocną, aromatyczną małą czarną z kawałkiem słodkiego lokum kolorową słodkość wyrabianą najczęściej z cukru, skrobi, orzechów, daktyli lub wody różanej.  Smak kawy fantastyczny, przesłodkie lokum uzupełniało moc magicznego trunku. Ta kawa naprawdę stawiała na nogi. Zachwycona jej smakiem zaryzykowałam – kupiłam mały, stalowy tygielek i czasami, w chwilach słabości, przygotowuję sobie kawę „ po turecku”, przywołując w sobie wspomnienia z pobytu w Turcji.

Przede mną pewnie jeszcze nie jedna kawa – mniej, a może i bardziej zachwycająca. Może kiedyś będzie mi dane skosztować kawy w jej ojczyźnie –  Etiopii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *